piątek, 30 września 2016

Ploter czy iPad? A może mapa?

Navigare necesse est, jak mawiali starożytni, i akurat w tym przypadku trudno nie przyznać im racji. Navigare nie może jednak udać się bez jakiegoś specjalnego artefaktu, który pozwoli nam zorientować się, gdzie jesteśmy i, przy odrobinie szczęścia, wyznaczyć również miejsce, w którym będziemy za chwilę.


Ponieważ ludzie lubią komplikować sobie życie, istnieje przynajmniej kilka różnych sposobów na określenie położenia i wyznaczenie kursu. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, każda z opcji ma tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jaki mamy więc wybór?

Opcja stara i dobra – mapa

Nawigowanie z użyciem map jest stare, jak świat (a przynajmniej tak stare, jak żeglarstwo). Oczywiście, tego rodzaju proceder posiada pewne ograniczenia:
• zajmuje cenny czas (ktoś musi ślęczeć nad arkuszem, zamiast przyłączyć się do reszty załogi i oddać hazardowi, obżarstwu, opalaniu, albo zwyczajnie się wyspać);
• zajmuje równie cenne miejsce (bo mapy mają to do siebie, że są zwykle mało poręczne);
• a przede wszystkim, wymaga umiejętności, których zdobycie... też zajmuje czas, i w dodatku kosztuje nas trochę wysiłku.
Może więc, biorąc pod uwagę to wszystko oraz fakt, że mamy XXI wiek, lepiej byłoby darować sobie papierowe mapy? W końcu lasy giną i w ogóle...
Jasne, możemy tak zrobić – pytanie tylko, czy na pewno chcemy? Jakby nie patrzeć, samo żeglarstwo jest dość archaicznym sposobem przemieszczania się po świecie, a ludzkość, mając wszystkie te nowoczesne silniki, a nawet napęd atomowy, z jakiegoś powodu wciąż woli używać sznurków i szmat. Może więc właśnie w uniezależnieniu od cywilizacji tkwi cały urok?

Prawda jest taka, że dobry żeglarz powinien być przygotowany na każdą ewentualność (a „każdą” obejmuje również awarię zasilania) i posiadać umiejętności, nazwijmy to, podstawowe. Nasze dzieci również zmuszamy do nauki tabliczki mnożenia, co jest trochę bez sensu, bo najdalej na I Komunię dostaną smartfony, które posiadają przecież kalkulator. A jednak z jakiegoś powodu (może nie ufamy maszynom, albo skrycie podejrzewamy je o przygotowywanie buntu?) wolimy, żeby dzieciarnia potrafiła samodzielnie coś tam policzyć.

Poza tym pamiętajmy, że elektronika ściśle współpracuje z prawem Murphy'ego, więc znając życie, w najmniej odpowiednim momencie odmówi posłuszeństwa i znajdziemy się w przysłowiowej czarnej... dziurze. No, chyba, że wyciągniemy skądś mapę i pokażemy Murphy'emu, kto tu rządzi.
Natomiast kwestia dokładności i aktualności map, a także umiejętności posłużenia się nimi, to już temat na osobny doktorat. Faktem jest jednak, że nawet na najnowocześniejszym jachcie mapy lepiej mieć – jeśli nawet nie przydadzą się do nawigowania, zawsze jest to papier, a papier można użyć... na szereg rozmaitych sposobów ;)


Opcja mniej stara i też dobra - ploter

Wieść głosi, że ploter został wymyślony po to, by pracować z dużymi, płaskimi powierzchniami - przynajmniej tak było na początku. Ponieważ mapy należą do kategorii takich właśnie powierzchni, ploter powinien współpracować z mapą – i w sumie współpracuje, z tym, że zamiast na papierze, ma ją zapisaną gdzieś w pamięci. Dzięki temu, całość zajmuje znacznie mniej miejsca i jeszcze posiada inne fajne funkcje, jak np. odświeżanie naszej pozycji 10 razy na sekundę (przynajmniej tak twierdzą producenci, ale Nobla temu, kto zgadnie, po co nam aż tyle?).

Nawigowanie z użyciem plotera staje się naprawdę precyzyjne, co ma szczególne znaczenie nie tylko wtedy, gdy ścigamy ławicę obiecująco tłustych rybek (w niektórych modelach możemy nawet śledzić konkretne gatunki ryb), ale też wtedy, gdy zapędzimy się w nieco bardziej ambitny obszar, obfitujący w skałki, przesmyki i inne niespodzianki.

Ploter ma oczywiście ograniczoną pamięć, a wgrywane do niego mapy im są dokładniejsze, tym zżerają tej pamięci więcej. Na szczęście, możemy zapisać je na karcie SD, a zaoszczędzone moce przerobowe plotera wykorzystać na różne fajne bajery, jak np. „oko marynarza,”, czyli wyświetlanie obrazu nad wodą w 3D, albo „oko ryby” - wyświetlanie obrazu dna 3D.

Niektóre modele ploterów mogą nawet łączyć się ze smartfonem, więc niekoniecznie musimy ruszać tyłek z ciepłej koi, żeby sprawdzić, co tam słychać na ekranie i czy załoga (której oczywiście ufamy bezgranicznie) dobrze nawiguje.

Czy to rozwiązanie ma w ogóle minusy? Otóż, ma: pierwszym z nich jest cena – jak łatwo możemy sobie wyobrazić, im bardziej wypasiony model, tym boleśniejszy ubytek na koncie. Kolejnym minusem jest... jakby to ująć, pójście na łatwiznę? Zwolnienie z myślenia? Generalnie, są ludzie, którzy twierdzą, że jeszcze parę lat i żeglarz wsiądzie na łódkę, wciśnie guzik i popłynie – i gdzie tu prawdziwe żeglarstwo, skoro „zintegrowany system wszystkiego” zrobi za niego całą robotę? Z drugiej strony, w ciężkich warunkach, takie właśnie urządzonko może uratować nam sytuację (a przynajmniej zminimalizować straty w ludziach i sprzęcie), ostrzegając nas znacznie szybciej i bardziej precyzyjnie, niż papierowa mapa.

Opcja trochę nowsza i... też dobra - iPad

iPady mają to do siebie, że służą właściwie do wszystkiego: tzn. tak naprawdę, to służą przede wszystkim do robienia wrażenia, ale posiadają też kilka innych użytecznych funkcji, jak np. możliwość zainstalowania aplikacji, które mogą znacząco usprawnić nam nawigację. Mamy tu do wyboru naprawdę morze opcji (kto nie wierzy, niech sam sprawdzi, odwiedzając iStore, albo innego Google), a producenci aplikacji sami już nie wiedzą, czym by tu jeszcze uszczęśliwić żeglarza. Jeśli natomiast nie jesteśmy wyznawcami nadgryzionego jabłka i polegamy, jak większość świata, na Androidzie, pole do popisu jest jeszcze szersze, nie wspominając już o zupełnie uniwersalnych opensourcowych programach, jak OpenCPN, które działają właściwie na wszystkim. Podstawą sukcesu nie jest jednak sam program, ale dobra i aktualna mapa, a tej, niestety, nie dostaniemy za darmo.

Naturalnie, Ipady czy inne smartfony mają pewne zasadnicze wady: przede wszystkim, nie są super dokładne, więc nieszczególnie nadają się do wąskich przejść, chociaż w nieco mniej wymagających warunkach spokojnie dają radę, a w razie czego pozwalają jeszcze wejść na Fejsa, zrobić przelew i pogadać z babcią – i powiedzcie, która papierowa mapa to potrafi?

Niestety, pamiętajmy, że wszystko, co zaczyna się od „i” ma swoją cenę i jeśli chcemy być zupełnie szczerzy, nie do końca jest ona uzasadniona. Co więcej, iPad, jak każde urządzenie przenośne, może się niespodziewanie przenieść pod wodę, a ponieważ nie jest to sprzęt przystosowany do trudnych warunków, może trochę szybko się zużyć.

No i nie zapominajmy o legendarnej wręcz żywotności baterii: będzie trochę słabo, jeśli w połowie trudnego przejścia nasze urządzonko powie, że jest głodne i się wyłączy. Jasne, istnieją ładowarki i inne power banki, ale też mają one swoje ograniczenia - trzeba na przykład zlokalizować kabelek ;))
I jeszcze jedna sprawa – pamiętajmy, że tak naprawdę, to nie jest specjalistyczny sprzęt; jeśli więc cokolwiek pójdzie nie tak, a mamy pod opieką innych ludzi, prokurator może nas zapytać, czy aby na pewno zapoznaliśmy się z faktem, że „aplikacja nie służy do nawigacji i korzystasz z mapy tylko w celach orientacyjnych” i wyciągnęliśmy z tego odpowiednie wnioski.

A skoro już o wnioskach mowa – która z powyższych opcji jest najlepsza? Otóż, żadna: gdyby takowa istniała, prawdopodobnie już dawno nie byłoby pozostałych.

Z całą pewnością warto mieć jakie takie rozeznanie w opcji pierwszej, na wypadek, gdyby dwie pozostałe odmówiły współpracy. Z drugiej jednak strony, po co polegać na średniowiecznych metodach, narażając i siebie i sprzęt, skoro bez problemu możemy kupić urządzenie, które znacznie ułatwi nam życie?

I co by tu wybrać? Sorry, ale musimy zdecydować sami – w razie czego, to my będziemy psioczyć i żałować, a nie ktoś, kto nam dane rozwiązanie polecił (no, chyba, że weźmiemy go w rejs – wówczas można będzie dziada zwodować; co prawda, nie pomoże to w nawigacji, ale przynajmniej da nam pewną satysfakcję). Mimo wszystko, decydujmy z rozwagą - żeglarstwo jest podobno sztuką wyboru, więc może jakoś damy radę :)

2016-09-23 | Autor: Anna Ciężadło

środa, 28 września 2016

Ogień na wodzie!!!

Pożar na łódce to sprawa nieprzyjemna i niebezpieczna, a jego skutki mogą być tragiczne, zwłaszcza jeżeli do pożaru dochodzi na wodzie. Dlatego zawsze najpierw warto sprawdzić wszelkie instalacje, które mogą stanowić zagrożenie i wiedzieć, jak reagować, żeby wyjść z sytuacji cało i zdrowo, a może i uratować łódkę.



Ludzka nieostrożność- Z doświadczenia wiem, że najczęstszą przyczyną pożaru, czy to na jednostce pływającej czy w budynku, jest ludzka nieostrożność, szczególnie w obchodzeniu się z instalacjami, a także niesprawność tych instalacji czy brak konserwacji – podkreśla brygadier Janusz Chawiński z krakowskiej Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 4, w której znajduje się grupa ratownictwa wodnego.

Instalacje – gazowa i elektryczna to najbardziej newralgiczne punkty na jachcie. Podobnie punktem newralgicznym jest to, co wiąże się z paliwem. Opary benzyny z kanistrów nie tylko są nieprzyjemne dla wrażliwych nosów ale i są wysoce wybuchowe, a w połączeniu z iskrą z niesprawnej instalacji elektrycznej (albo i papierosem palonym w nieodpowiednim miejscu) mogą zrobić spektakularne „bum”. Tak samo zabłąkana iskra może podziałać na gaz. A jeśli nawet dopilnujemy gazu i paliwa, niesprawna instalacja elektryczna może spowodować zapalenie się kadłuba lub wnętrza jachtu. Pamiętajmy, że laminat, z którego wykonywane są łodzie jest łatwopalny i w razie potrzeby nie można gasić go wodą. Podobnie łatwopalne są farby i lakiery użyte do wykończeń, a nawet wykładziny czy pokrycia krzeseł.

Dlatego ważne jest, abyśmy przed zainstalowaniem się na łodzi sprawdzili przewody elektryczne, zawory butli z gazem i przewody paliwowe. Zarówno gaz jak i paliwo należy przechowywać w dobrze wentylowanym miejscu. Uważajmy z otwartym ogniem – romantyczne wieczory przy świeczkach zostawmy może raczej na stały ląd. A jeśli jesteśmy ofiarą zgubnego nałogu, jakim jest palenie, róbmy to wyjątkowo uważnie i w rozsądnie wybranym miejscu, z daleka od źródeł zagrożenia. Dobrze jest przed rejsem ustalić z załogą zasady postępowania w razie zagrożenia, a nawet przećwiczyć ewakuację. Bo, jak wiadomo, lepiej dmuchać na zimne.

Co nie nakazane, to zbyteczne?Jak podkreśla brygadier Chawiński, w Polsce nie ma żadnych przepisów dotyczących środków ochrony przeciwpożarowej, jakie powinny znaleźć się na jachcie. A wiadomo, że często, jeśli nie ma nakazu, najzwyczajniej w świecie o tym nie myślimy czy lekceważymy zagrożenie, na przykład z chęci oszczędzenia wydatków. Oszczędność ta jednak jest pozorna, bo w razie najgorszego kupno nowej łodzi będzie nas kosztowało znacznie więcej, niż jedna, a nawet dwie gaśnice, a życia ludzkiego nie kupimy za żadne pieniądze…


W tym roku Państwowa Komisja Wypadków Morskich z powodu rosnącej liczby pożarów jednostek morskich i śródlądowych zwróciła się do organizacji żeglarskich, w tym PZŻ, z prośbą o apel do właścicieli i kapitanów jachtów o zadbanie o zabezpieczenie przeciwpożarowe. Jednak to tylko apel, więc to, czy na pokładzie znajdzie się chociażby gaśnica, wciąż zależy tylko i wyłącznie od armatora czy załogi, jej zdrowego rozsądku czy przezorności.

A co powinno się znaleźć według praktyka? Brygadier Chawiński podaje niezbędne minimum – gaśnice, najlepiej dwie, np. 2-4 kilogramowe zamiast jednej dużej. Dwie na wszelki wypadek - jeśli jednostka będzie na wodzie i dostęp do niej będzie utrudniony a jedna z gaśnic zawiedzie, nie będziemy mogli liczyć na pomoc. Dwie także dlatego, żeby w razie potrzeby nie biegać w panice z jednego końca łodzi na drugi, a mieć gaśnicę pod ręką. Gaśnicę najlepiej proszkową, dlatego że najbardziej tradycyjnych, czyli pianowych, nie wolno używać do gaszenia instalacji elektrycznej (co prawda gaśnice proszkowe wymagają nieco wprawy w posługiwaniu się nimi i zostawiają sporo bałaganu). Niezbędny jest także koc gaśniczy – całkowicie niepalny, przydatny do gaszenia niewielkich powierzchni, np. silnika czy palącego się ubrania. Ze sprzętów przydatnych warto także zaopatrzyć się w toporek, a zamiast zwykłej apteczki warto mieć na łodzi torbę ratowniczą r0, w której składzie znajdziemy np. opatrunki żelowe na oparzenia.

A co w razie gdy…Gdy jednak mamy to nieszczęście, że na łódce wybuchł pożar, przede wszystkim nie wpadajmy w panikę. Jak najszybciej z zagrożonego obszaru ewakuujmy gaz, benzynę i pirotechnikę, odetnijmy zasilanie i użyjmy środków do gaszenia. Gaszenie we wnętrzu jachtu może nam ułatwić odcięcie dopływu niezbędnego do spalania tlenu, czyli zamknięcie klap i włazów (uważać należy na możliwość zaczadzenia – czad bowiem powstaje w wyniku niepełnego spalania). W walce z pożarem mogą nam też pomóc manewry. W zależności od miejsca pojawienia się ognia należy obrać odpowiedni kurs względem wiatru: przy ognie na rufie kurs ostry, na śródokręciu półwiatr a przy płomieniach na dziobie kurs pełny. Jeśli zapali się ubranie na którymś z załogantów, najlepiej wykorzystać do gaszenia żywioł nas otaczający, czyli wodę (niekoniecznie należy do niej delikwenta wrzucać). W ostateczności można ogień zdusić kocami – na przykład wspomnianym kocem gaśniczym. A jeśli sytuacja wykracza poza nasze możliwości opanowania, wzywamy pomoc i ewakuujemy się z pokładu, zgodnie z instrukcją bezpieczeństwa, którą, oczywiście, wcześniej przećwiczyliśmy. 
2016-09-09 | Autor: Monika Frenkiel

czwartek, 19 maja 2016

Skala Beauforta- wychodzimy z portu czy idziemy na piwo?


W praktyce morskiej dla oceny prędkości wiatru bardzo często stosuje się skalę Beauforta. Skala Beauforta określa siłę wiatru. Zasadniczą jej cechą jest możliwość oceny siły wiatru na podstawie obserwacji powierzchni morza lub obiektów na lądzie, a więc bez wykorzystywania przyrządów pomiarowych.
0 w skali Beauforta 0 - Cisza (flauta) (ang. Calm); Prędkość wiatru 0,2 m/s (< 1 km/h) Tafla morza jest lustrzana.
1 w skali Beauforta 1 - Bardzo słaby powiew (Light air); Prędkość wiatru 0,3-1,5 m/s (1-5 km/h) Drobna łuskowata fala, zmarszczki.
2-3 w skali Beauforta 2-3 - Łagodny wiatr (Light breeze); Prędkość wiatru 1,6-5,4 m/s (6-19 km/h) Zupełnie drobne krótkie fale, ich grzbiety mają wygląd szklisty.
4 w skali Beauforta 4 - Umiarkowany wiatr (Moderate breeze); Prędkość wiatru 5,5-7,9 m/s (20-28 km/h) Na grzbietach fal tworzy się piana, słychać plusk.
5 w skali Beauforta 5 - Świeży wiatr (Fresh breeze); Prędkość wiatru 8,0-10,7 m/s (29-38 km/h) Szum morza przypomina pomruk, fale dłuższe, gęste białe grzebienie.
6 w skali Beauforta 6 - Silny wiatr (Strong breeze); Prędkość wiatru 10,8-13,8 m/s (39-49 km/h) Tworzą się grzywacze, wysoka fala, szum morza.
7 w skali Beauforta 7 - Bardzo silny wiatr (Near gale); Prędkość wiatru 13,9-17,1 m/s (50-61 km/h) Piana układa się w równoległe pasma, głośny szum morza.
8-9 w skali Beauforta 8-9 - Sztorm (Gale); Prędkość wiatru 17,2-24,4 m/s (62-88 km/h) Wysokie długie fale, pasma piany, ryk morza urywany.
10 w skali Beauforta 10 - Bardzo silny sztorm (Storm); Prędkość wiatru 24,5-28,4 m/s (89-102 km/h) Morze białe od piany, fale przełamują się, ryk morza.
11-12 w skali Beauforta 11-12 Huragan (Hurricane); Prędkośc wiatru 28,5-36,9 m/s (>103 km/h) Wiatr zrywa wierzchołki fal, pył wodny, huk morza i ograniczona widoczność.
 Admirał Francis Beaufort - znany jako twórca skali siły wiatru nazwanej jego imieniem. Skala została stworzona w 1806 roku i na początku określała ona jakie żagle powinien nieść żaglowiec przy konkretnej sile wiatru. Skala od samego początku była skala 13 stopniowa od 0 do 12. Gdzie 0 oznaczało że wieje tak silny wiatr, że żaglowiec nie niesie już żadnych żagli. W końcu lat trzydziestych XIX-wieku skala stała się standardową skalą używaną w dziennikach Royal Navy. Skala została zestandaryzowana dopiero w 1932 roku od tego czasu jest używana w meteorologii. Obecnie jest ona rozszerzona, głownie dla określenia siły huraganów, do 18 stopni.

źródło: https://www.zeglarstwo.waw.pl/beaufort.htm

piątek, 6 maja 2016

W co wierzy i czego się boi człowiek morza?

„Nad drzwiami swojego wiejskiego domu Niels Bohr powiesił podkowę, która jakoby przynosi szczęście. Jeden z gości zapytał zdziwiony:
- Czyżby pan, taki wielki uczony, wierzył, że podkowa przynosi szczęście?
- Nie - odpowiedział Bohr - ale powiedziano mi, że podkowa przynosi szczęście także tym, którzy w to nie wierzą.” *


Każda nacja czy grupa zawodowa posiada swoje przesądy, które, choć z definicji idiotyczne, znajdują jednak swoich żarliwych wyznawców. Wiara w moc podkowy czy innej króliczej łapki nie ominęła też braci żeglarskiej, co dobitnie dowodzi faktu, że każdy (nawet żeglarz) woli zwalić swoje niepowodzenie na tajemnicze mroczne siły, niż przyznać się do błędu… albo lenistwa.

Przyjrzyjmy się więc najbardziej komicznym żeglarskim przesądom, od razu zaznaczając, że poniższa lista z pewnością nie wyczerpuje tematu – wszak wyobraźnia ludzka jest nieograniczona – podobnie, jak głupota, co kiedyś stwierdził pewien rozczochrany geniusz imieniem Albert.

1. Zwierzaki gospodarskie. Co powinien mieć wytatuowane prawdziwy wilk morski? Myślicie, że kotwicę? Błąd; powinien wytatuować sobie, i to KONIECZNIE na stopie, koguta lub świnię. Te dwa zwierzaki miały bowiem w bliżej nieokreślony sposób sprawić, że zamiast utonąć, trafi on szczęśliwie do domu. Trudno powiedzieć skąd dokładnie wziął się ów uroczy przesąd - być może żeglarzy miał prowadzić zapach gotowanego przez żonę rosołu lub golonki?



2. Obcinanie i golenie włosów. Prawdziwi ludzie morza zwykle bywają zarośnięci. Ok, na bujającej się łajbie trudno operować maszynką do golenia, nie wspominając już o stosowanej w dawnych czasach brzytwie. Utrzymanie w miarę ludzkiego wyglądu podczas rejsu było trudne, a poza tym bezsensowne – komu miał się podobać żeglarz, zwłaszcza samotny – syrenom? Stąd (bo przecież nie z lenistwa i wrodzonej awersji do higieny) zapewne powstał przesąd, zakazujący obcinania włosów oraz brody (a także paznokci).
Przesąd nie wspomina jednak nic o depilacji, więc mimo wszystko, drogie panie, depilator, albo inne narzędzie tortur, na przykład wosk, należy jednak zabrać w rejs.


Fot. US Naval Institute


3. Baba. Jak powszechnie wiadomo, nic, nawet ogolenie czupryny i nieposiadanie tatuażu z kogutem, nie przynosi aż takiego pecha, jak baba na pokładzie.
Kobieta, nawet jedna sztuka, powodowała, że marynarze zaczynali konkurować o jej względy (w końcu konkurencję miała zerową, wiec jakkolwiek by się prezentowała, po kilku dniach wydawała się niezmiernie atrakcyjna), a z tego nie mogło wyniknąć nic dobrego – ani dla baby, ani dla łodzi (która, nomen omen, też jest babą).



4. Karzeł. Jeszcze gorszą kreaturą, niż baba, był karzeł – tak zwany Klabautermann. Ponoć miał on w zwyczaju pojawiać się w tajemniczy sposób na pokładzie i wdrapywać się na maszt, kiedy statek znalazł się w niebezpieczeństwie. Jego zmaterializowanie się wróżyło więc kłopoty, zaś gorsze od tego było jedynie jego zniknięcie – wówczas bowiem statek nie tylko był w niebezpieczeństwie, ale wiadomo było, że nie ma już dla niego ratunku.

5. Gwizdanie. Jedyny przesąd, który ma jakieś logiczne uzasadnienie. Na pokładzie nie wolno gwizdać z dwóch prostych powodów:
- Większość żeglarzy niesamowicie wprost fałszuje, a załoga na ograniczonej przestrzeni nie ma gdzie uciec, więc pozostają jej dwie opcje: wyrzucenie dziada w morze, albo przeniesienie go do sekcji gimnastycznej. W każdym razie, sprawienie, że przestanie gwizdać.
- Na pokładzie mogła gwizdać (i to za pomocą gwizdka, nie własnej dziury po zębie) tylko jedna osoba – bosman. Wydawał on w ten sposób polecenia, które były znacznie lepiej słyszalne, niż tradycyjne wykrzykiwanie do załogi – chyba, że oprócz bosmana gwizdał jakiś inny pajac, bezczelnie robiąc mu konkurencję. Jak można się domyślić, powodowało to szczere niezadowolenie bosmana, który swoją dezaprobatę wyrażał, mszcząc się nie tylko na winowajcy, ale i na reszcie załogi.

6. Mieszanie herbaty niewłaściwym sztućcem. Zwyczajowo herbatę powinno się mieszać łyżeczką, jednak niekiedy żeglarze używają do tego celu noża lub widelca, czym niechybnie narażają się na straszliwego pecha.
Trudno powiedzieć, dlaczego miałoby to działać, ale jedno jest pewne – jeśli ktoś miesza herbatę widelcem, to prawdopodobnie dlatego, że wszystkie łyżeczki, mieszkające na pokładzie, są już brudne, a nikomu nie chce się ruszyć tyłka i ich umyć. A bałagan, żeby nie powiedzieć syf w kambuzie, rzeczywiście nie przynosi szczęścia – co najwyżej sraczkę.

7. Piątek. W zależności od kraju pochodzenia, żeglarze uważają piątek za najgorszy bądź przeciwnie – najlepszy dzień dla rozpoczęcia rejsu. Optymistami w tym względzie są Hiszpanie, bowiem Kolumb wyruszył na rejs w piątek, dokładnie 3 sierpnia 1492, zaś jego wyprawa zakończyła się sukcesem. Można by tu polemizować, czy aby na pewno był to sukces, skoro chciał odkryć drogę do Indii, a odkrył USA, ale tam też jest ładnie. Co więcej, z punktu widzenia Indian, wyprawa ta była początkiem końca, więc raczej trudno mówić o jej szczęśliwym zakończeniu. Piątek za najbardziej pechowy dzień uznają natomiast żeglarze ze Wschodu, ponieważ tradycyjnie jest to dla nich dzień zarezerwowany dla obrzędów religijnych. Z niewiadomych przyczyn wersja wschodnia (o pechowym piątku) utrwaliła się w innych, niż Hiszpania, krajach Europy, co jest tym bardziej dziwne, że w większości nie była ona muzułmańska - ale to, jak widzimy, właśnie ulega zmianie.

Żeglarskie przesądy, podobnie jak wszystkie inne zabobony, mają jedną istotną cechę – nie dotyczą nas, dopóki, jak łosie ostatnie, sami w nie nie uwierzymy. Jeśli natomiast, nawet „na wszelki wypadek”, zaczniemy sobie je brać do serca, zaoramy się całkowicie i znajdziemy się na prostej drodze do klęski – i to nawet bez obecności baby, noża w herbacie czy karła na maszcie – bowiem, zamiast czerpać radochę z wolności i żeglarskiej przygody, będziemy skrupulatnie pilnować niezrozumiałych zasad.

2016-05-06 | Autor: Anna Ciężadło

wtorek, 22 marca 2016

Co żeglarz ma robić, jak nie pływa?

Czas poza sezonem żeglarskim jest całkiem do zniesienia... gdzieś tak do Bożego Narodzenia. Potem czas dłuży się niemiłosiernie - zwłaszcza ludziom, którzy chcieliby znów poczuć pokład pod stopami, wiatr we włosach, ewentualnie zimne piwko w ręku. Co ma zrobić żeglarz poza sezonem? Jeżeli ma ten luksus i może popływać po ciepłych morzach, to nie czyta tego tekstu, tylko napawa się słoneczkiem :) Marzenia... Ale co może począć taki zwykły zjadacz żeglarskiego chleba, żeby nie zatęsknić się na śmierć?






Istnieją desperaci gotowi na każde szaleństwo, byle miało ono coś wspólnego z wodą. Tylko chwilową niepoczytalnością można bowiem tłumaczyć wstąpienie do Klubu Morsów, albo, o zgrozo, wizytę w SPA celem bycia upaćkanym przez miłą panienkę błotem z Morza Martwego.
Zanim jednak zaczniemy popełniać aż tak spektakularne wtopy, warto zastanowić się nad konstruktywnym wykorzystaniem zimowego czasu. Można na przykład doszlifować żeglarskie braki, których oczywiście nie mamy. Prawie :)

Czego warto się nauczyć?

Wszystkiego tego, czego brakowało nam podczas ostatniego rejsu. Doświadczenie robi oczywiście swoje i stanowi najlepszą szkołę, z tym, że nieraz uczenie się na błędach może być dosyć kosztowne. Warto więc przejrzeć dostępną w naszych okolicach ofertę szkoleń i wybrać coś, co sprawi, że następnym razem nie będziemy uprawiać partyzantki, ale w sprawny sposób obsłużymy łódkę, silnik, a nawet radio.

Prace bosmańskie

Na każdym chyba kursie żeglarskim jest coś takiego i większość młodych adeptów żeglarstwa za tym nie przepada. Może przyczyną tego faktu jest urocza osobowość archetypowego bosmana, a może po prostu są to rzeczy nudne i niewdzięczne, w odróżnieniu od ujeżdżania wiatru. Tym niemniej, prace bosmańskie, czyli konserwacja, sploty lin, instalacje i tym podobne, to rzeczy, które znać trzeba. Zawsze bowiem przyda się umiejętność naprawy tego, co uda nam się zepsuć, albo co złośliwie zepsuje się samo, zwykle w najmniej odpowiednim momencie.

Język angielski

Języki zawsze warto znać, choćby po to, by w barze za granicą nie zamówić niechcący móżdżku na kwaśno albo innej mątwy. Polski jest ponoć najtrudniejszym językiem świata, więc właściwie powinniśmy mieć z górki – wszystkie inne języki są bowiem prostsze do opanowania.
I żeby była jasność - kursy angielskiego dla żeglarzy nie są po to, by nauczyć się odmiany „to be”. Zwykle prowadzący równo olewają zawiłości angielskich czasów i gramatyki, na rzecz ściśle fachowego słownictwa, które rzeczywiście może nam się przydać - procedur alarmowych (te akurat lepiej, aby się nie przydały), komunikatów pogodowych, itp.

Silnik i spółka

Powiem szczerze – jako kobieta, która w dodatku uczyła się pływać peerelowską omegą, podchodzę do silnika z pewną nieśmiałością. Oczywiście, wiem (z grubsza) co do czego służy, ale jeśli tylko na pokładzie znajdzie się jakiś mężczyzna, wolę na jego męskie, odpowiedzialne barki złożyć obsługę tego piekielnego wynalazku.
A ponieważ niekiedy Diesle mogą stanowić wyzwanie nawet dla panów (spoko, nikomu nie powiemy), dobrze jest zgłębić temat choćby po to, by uratować jakąś nieszczęsną niewiastę o złotych włosach. Zwykle na kursach uczą nie tylko budowy czy obsługi silników, ale też niwelowania skutków najczęstszych awarii, a to naprawdę może uratować nam tyłek.

Navigare necesse est

Sztuka nawigacji (bo to JEST sztuka) przyda się nie tylko do zdobycia patentu, ale też da nam miłe poczucie bezpieczeństwa, kiedy GPS akurat odmówi posłuszeństwa, albo gdy prawdziwego nawigatora zjedzą krakeny i inne szprotki.
Kursy nawigacji zwykle są podzielone na różne poziomy, więc zarówno totalni laicy, jak i ludzie, którzy pływali już po morzu, znajdą coś dla siebie. Nawet jeśli mamy duże doświadczenie, zawsze warto wybrać się na kurs, który nauczy nas czegoś nowego – jasne, bieguny i gwiazdy są z grubsza w tym samym miejscu co zwykle, ale wciąż pojawia się sporo nowinek technicznych i fajnie jest być z nimi na bieżąco.

Meteo

Jak powszechnie wiadomo, najlepszym urządzeniem do przewidywania pogody jest stary baca. Niestety, bacowie raczej niechętnie złażą z gór, nie mówiąc już o wchodzeniu na pokład i szlajaniu się gdzieś po morzach. Pozostaje nam więc polegać na innych metodach, które, praktykowane od wieków, osiągnęły skuteczność porównywalną z bacowską. Umiejętność obserwacji i przewidywania pogody może nam uratować pranie i życie, a jeśli dowiemy się, jak kształtują się lokalne warunki pogodowe w konkretnych akwenach, jesteśmy już w domu.

Nauczyć się, jak uczyć

Jedną z bardziej przyjemnych rzeczy w życiu jest przekazywanie swojej pasji innym. Niestety, nie każdy potrafi dzielić się swoją wiedzą, a szkoda, bo niekiedy naprawdę jest co dzielić. Dlatego warto zastanowić się nad szkoleniem na stopień Instruktora Żeglarstwa PZŻ (spoko, brzmi groźnie, ale można zacząć od Młodszego Instruktora).
Nie chodzi o to, że zdobędziemy nowy zawód, ale że - być może - staniemy się dla kogoś bardzo ważnymi ludźmi, często nawet o tym nie wiedząc. Naszego KaWuŻeta pamiętam do dzisiaj, chociaż nigdy nie ośmieliłam się go zapytać, czy od urodzenia miał tylko dwa palce w całości, a na 100 procent stała za tym jakaś fascynująca historia.

OK, a gdzie szukać fajnych szkoleń?

No więc najlepiej uczą w szkole... sami sobie poszukajcie. Albo popytajcie innych żeglarzy – może będzie to okazja do odświeżenia starych kontaktów, co zaowocuje jakimś fajnym wspólnym rejsem?
2016-03-22 | Autor: Anna Ciężadło



piątek, 11 marca 2016

Nie potrzebuję miękkiego łóżka - rozmowa z Szymonem Kuczyńskim

O tym, w czym małe łódki są lepsze od dużych, jak przetrwać samotny długi rejs i czy każdy może popłynąć dookoła świata rozmawiamy z Szymonem Kuczyńskim, który niedawno zakończył wyprawę Maxus Solo Around.


- Jaka była twoja pierwsza myśl gdy wreszcie dopłynąłeś?
- Zastanawiałem się gdzie są wszyscy. Była duża ekipa, która mnie miała witać, widzieliśmy się nawet wcześniej, bo podpłynęli do mnie wcześniej, ale na brzegu nikogo nie było. W końcu usłyszałem „tu, tu, tu” i zaraz się wszyscy pojawili. Nagle było dużo zdziwienia, bo przyjechał też mój dobry przyjaciel. Jeszcze dzień wcześniej rozmawiałem z nim przez telefon, był w Polsce i nie mówił, że przylatuje.

- Nie było żadnego „wow, udało się”?
- Było wcześniej. Może to dziwne, bo przecież podchodząc mogłem się rozbić o falochron i różne rzeczy mogły mi jeszcze nie wyjść. To by było medialne, prawda? Rozbić się albo uszkodzić na finiszu, sto metrów przed mariną. Nie było to zresztą nieprawdopodobne, bo port w Las Palmas jest mocno rozbudowany a ja jestem okularnikiem. Podejście w nocy do portu w dużym mieście, gdzie jest pełno świateł to dla mnie problem. Patrzyłem, jak się okazało, na główną ulicę, gdzie było pełno czerwonych i zielonych świateł i mówiłem „nie, to nie to, bo się właśnie zielone zmieniło na czerwone”. Pierwsze „wow” było, jak minąłem Przylądek Dobrej Nadziei. Pomyślałem, że teraz to już z górki. Na Południowym Atlantyku wieje dosyć regularny pasat i nie było żadnej niespodzianki, potem mnie trochę przewiało i cyrkulacja na Atlantyku była porąbana. W którą stronę bym się nie złożył i tak płynąłem pod wiatr. Dlatego też przepłynięcie odcinka z Cabo Verde na Wyspy Kanaryjskie było takie długie. Gonił mnie czas, bo okazało się, że kupiono mi bilet na samolot na 3-go marca, o czym wcześniej nie wiedziałem. Zacząłem cisnąć łódkę a wiało mocno i zacząłem się wkurzać, bo głupio byłoby na koniec coś urwać albo porwać żagiel. Ale jak dopłynąłem do Gran Canarii to było już spokojne i pod kontrolą. Na tamten samolot zresztą nie zdążyłem i trzeba było przebukować bilet.

- A jak się czujesz jako sławny człowiek? Popularność cię już dopadła?
- Media się odzywają, nawet telewizja publiczna.

- W końcu jesteś jednym z 15 Polaków, którym się udało samotnie przepłynąć świat…
- Dziś się o tym dowiedziałem! Wiedziałem do tej pory tylko, że jestem w którejś setce samotników, którzy zrobili kółko, ale Polaków nie liczyłem. Na razie jest bardzo miło i cieszę się, że wielu osobom, znajomym i przyjaciołom chciało się przyjechać mnie przywitać. Chlebem i solą, w dodatku morską.
 
- Co jest najtrudniejsze podczas takiego długiego samotnego rejsu? Co sprawia najwięcej problemów? Technologia, łódka, własny organizm?

- Większość rzeczy mieliśmy przetestowane na naszym pierwszym rejsie, Setką przez Atlantyk. Samotność, ograniczenie przestrzeni, zachowanie się małej łódki w trudnych warunkach, co robić, żeby przebiegi były przyzwoite… Nic nas nie zaskoczyło. Dodatkową zaletą łódki było to, że co prawda budowaliśmy ją własnymi rękami, ale w stoczni, gdzie konstruktor, Jacek Daszkiewicz był na miejscu. Każda zmiana, którą wymyśliłem była przedyskutowana, zaakceptowana lub odrzucona, ale od razu obliczona. Nie była to partyzantka na wyczucie.



- Ale samoster wiatrowy budowałeś z części rowerowych.
- Skrzydło samosteru zbudowałem już wcześniej, ale nigdy go nie używałem. Wziąłem je na ten rejs na wszelki wypadek, gdyby coś się z autopilotem podziało. Bo pierwszy raz byłem w tak długiej trasie zdany tylko i wyłącznie na autopilota elektrycznego i stwierdziłem, że to zbyt ryzykowne, bo jak elektronika zawiedzie to nie jesteś jej w stanie w takich warunkach naprawić. Nawet jeżeli się na tym znasz -a ja się nie znam. Back-upów w elektronice nie można mieć za dużo, bo to generuje za duże koszty. A prawda jest taka, że łódka pływa sama i nie potrzebuje rozbudowanych autopilotów. Więc na Pacyfiku, gdzie były kłopoty z pierwszym siłownikiem zamontowałem ten samoster i on pracował przez miesiąc, aż do Australii. Przebiegi dobowe mi nie spadły.

- A nuda?
- Na pierwszym rejsie przez Atlantyk było nudno, bo nie miałem czytnika e-booków. Miałem tylko papierowe książki, których można mieć ograniczoną ilość. A jak wyjeżdżaliśmy z Polski to mieliśmy nadbagaż. Mieliśmy ze sobą zapasy, a ciężar trzeba było zmniejszyć . Pozbyliśmy się książek i te, które zostały przeczytałem po pięć razy. Teraz byłem mądrzejszy, kupiłem czytnik. Świetne urządzenie, które działa do tej pory, mimo iż nie jest elektronika morską. Nuda się skończyła, czytałem po 15 godzin dziennie, bo jestem molem książkowym. Przeczytałem ponad 200 pozycji. Miałem też kilka zwykłych książek, które oszczędzałem do końca, jakby elektronika wysiadła. Przeczytałem je w okolicach Cabo Verde, żeby potem komuś oddać i rzeczywiście, przechwycił je Olek Hanusz, któremu akurat czytnik padł. Książki i muzyka nie pozwoliły mi się nudzić, a w pasacie nudzić się można, bo łódka płynie sama. Poświęcasz na nią może kilkanaście minut dziennie – sprawdzasz czy wszystko jest w porządku ze sprzętem, ustawienie żagli, ewentualnie jakaś korekta kursu, to wszystko.

- Czyli żadna przygoda?
- Żadna, chyba że zaczyna mocno fukać. Wtedy sprawa wygląda inaczej, nie ma książki, nie ma spania. Człowiek wtedy jest cały czas w stanie gotowości, na wszelki wypadek jakby coś się wydarzyło.

- Czy taki rejs jest wyczerpujący fizycznie?
- Moja odpowiedź będzie mało reprezentatywna, ale ja na lądzie pracuję fizycznie, jestem kurierem rowerowym. Dla mnie przebywanie na jachcie to wypoczynek, mniej tam pracuję niż na rowerze. W złą pogodę przydaje się kondycja. Refowanie, przenoszenie różnych rzeczy… bywa ciężko, ale nie ponad siły. Nie czuję wstrętu na myśl o tym, że za trzy dni wracam na łódkę i znowu na niej spędzę parę miesięcy. Nie marzę o miękkim łóżku. Człowiek się przyzwyczaja do minimalizmu, do braku komfortu, ale w zamian dostaje się inne rzeczy, których nie ma na lądzie. Problemem raczej było dla mnie to, że na tak małej łódce ciężko się ruszać. Robiłem jakieś ćwiczenia fizyczne, pompki, przysiady, miałem ze sobą ekspander, ale na spacer nie było szans. Koniec końców po przypłynięciu poszliśmy w Las Palmas na jakąś dyskotekę i się nabawiłem kontuzji. Problemem było jeszcze to, że łódka jest tak przebudowana, żeby można ja było szczelnie zamknąć. Więc jak jest upał to w środku jest bardzo gorąco, nie ma przewiewu a w złą pogodę skrapla się tam wilgoć. A trudno siedzieć cały czas na pokładzie, większość rejsu była w strefie międzyzwrotnikowej, słońce cały czas operowało, a ja jestem zimnolubny. Na pokład wychodziłem w okolicach zachodu słońca i zostawałem nawet po zachodzie, dopóki nie oddałem nadmiaru ciepła.

- Jednym z założeń twojego rejsu było pokazanie, że żeglowanie może być bezpieczne…
- Że żeglowanie także na takim małym jachcie jest bezpieczne.

- Opowiadasz o tym tak, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem – żadna przygoda, nuda, nie potrzeba żadnego przygotowania…

-A, nie, nie, przygotowanie kondycyjne przyda się jak najbardziej. Po drugie oczywiście trzeba przygotować łódkę. Więcej napracowaliśmy się przed startem niż w czasie płynięcia, chociaż oczywiście podczas rejsu zdarzały się sztormy gdzie solidnie wiało. Natomiast nie było żadnych technicznych niespodzianek. Na zużycie, awarie autopilota – na to wszystko byłem przygotowany. Najważniejsze było przygotowanie łódki i poznanie jej - jeśli ruszamy się w miejsca, gdzie nie ma technicznego wsparcia i serwisowania, rejs jest intensywny – to musimy znać łódkę od podszewki. W razie awarii nie jesteś w stanie nikogo zapytać – co prawda są telefony satelitarne, ale mój akurat się zepsuł. Po drugie, znając łódkę wiesz, jak bardzo możesz ją obciążać i ile jeszcze z niej możesz wycisnąć. No i trzecia rzecz – przygotowanie to zbieranie wcześniej doświadczenia żeglarskiego.

- Były takie osoby, które twierdziły, że ci się nie uda?

- Teraz mniej, ale przed rejsem setką takich osób było sporo. Jest takie przekonanie, że większy jacht daje większe poczucie bezpieczeństwa, również ze względu na wyposażenie. Prawda jest taka, że ówczesne wyposażenie małego jachtu jest bardzo dobre. A na bezpieczeństwo wpływa przygotowanie jachtu i to nie ma znaczenia, czy jacht jest mały czy duży. Czasem z niebezpiecznych sytuacji na morzu mały jacht wyjdzie w znacznie lepszym stanie, bo ma znacznie mniejsze obciążenia. Masz krótszy maszt, mniejsze żagle… jesteś w stanie też wszystko naprawić we własnym zakresie, bo to dużo prostsze. Po przypłynięciu miałem rozmowę z prezesem stoczni Northman, bo również przyleciał do Las Palmas . Powiedział mi, że na początku dawał mi 50 % szans na sukces. Ale jak zobaczył, jak planowo przygotowujemy jacht i siebie to stwierdził, że tylko losowa sytuacja może sprawić, że się nie uda. Udowodniliśmy, że się da, nawet w takich okolicach jak Przylądek Dobrej Nadziei, chociaż może komfort wtedy nie jest największy.

- Ale może komfort nie jest nam potrzebny?
- Nie jest. Cały czas czerpię radość z pływania. Ale są ludzie, którzy wakacje spędzą w luksusowym hotelu i tacy, którzy mają sześćdziesiątkę na karku i pojadą pod namiot. A komfort bywa iluzoryczny. Ja mam mały jacht, mniej się na nim psuje, mam komfort psychiczny. Na dużym jachcie na przykład pada odsalarka i nagle okazuje się, że na tym dużym jachcie mają mniej wody na głowę niż ja u siebie, bo ja od razu planowałem, że będzie jej mało. Zresztą zabawne, bo wodę przywiozłem ze sobą. Na dziobie wciąż jest ponad 100 litrów wody jeszcze z Polski, a przecież płynąłem z Reunion ponad dwa miesiące i gotowałem, kąpałem się w słodkiej wodzie, w żaden sposób się nie ograniczałem z wodą. Z jedzeniem zresztą też nie.



- A co się je podczas takiego rejsu?
- Trzeba planować zakupy. Głównym daniem był obiad, z dań częściowo wcześniej przygotowanych. Danie mi się powtarzało co 10, 11 dni – pełen komfort. No może tylko taka niewygoda, że ja bardzo lubię świeże pieczywo, masełko, bułeczka, a tu nie było świeżej bagietki. Można próbować piec bułki, ale na małym jachcie to czasochłonne i męczące. Nie ma piekarnika, w garnku to ja może zrobię ze trzy bułki a w kuchni natychmiast się robi gorąco. Więc tylko tego pieczywa mi brakowało. No i pod koniec już trochę był z tym kłopot, chociaż żelazne zapasy miałem jeszcze na dwa miesiące. Ale to już bardzo jednostajne jedzenie. Można jeść bardzo dobrze na małym jachcie i to za niewielkie pieniądze. Ja zakupy robiłem w Australii, w przeliczeniu na złotówki wyszło 1200 zł, starczyło mi to na pięć miesięcy. Życie na morzu jest tańsze niż na lądzie.

- Za parę dni wracasz na łódkę?
- Tak, trochę z Brożką ogarniemy łódkę, parę rzeczy trzeba naprawić – i ruszamy na północ, żeby jak najszybciej dotrzeć na Bałtyk


JACHT: Maxus 22 "Atlantic Puffin"
– długość 6,36 m, szerokość 2,48 m, pow podstawowa żagli, 23 km2,
Wprowadzone modyfikacje:
• masa jachtu 1350kg (balast 500kg)
• wzmocniony maszt, pogrubione olinowanie
• szczelne komory wypornościowe
• możliwość szczelnego zamknięcia jachtu
• dwie płetwy sterowe
• rufowe wyjście ewakuacyjne
• wnętrze: lekka, sklejkowa zabudowa, pochylone koje burtowe, jednopalnikowa kuchenka turystyczna, brak instalacji wodnej (tylko woda w butelkach) i toalety.


STATYSTYKI REJSU:
• pokonana trasa: 28 597 mil,
• średnia prędkość, 4,26 węzłów
• średnie przebiegi dobowe: 101,8 nm,
• godziny w rejsie: 6713 h
• odwiedzone miejsca: Wyspy Kanaryjskie Martynika, Panama, Markizy, Australia, Wyspa Bożego Narodzenia, Reunion
• ilość zużytej wody: 700 l
• przeczytanych książek: 225



2016-03-11 | Autor: Monika Frenkiel

piątek, 15 stycznia 2016

Przekop Mierzei Wiślanej coraz bliżej?

Komisja Europejska nie nie mówi nie. Bruksela czeka na informacje ze strony Polski dotyczące siedlisk przyrodniczych na tym obszarze - dowiedziała się Polska Agencja Prasowa.

- Komisja nie sprzeciwia się budowie drogi wodnej pomiędzy Zalewem Wiślanym i Zatoką Gdańską. Biorąc pod uwagę fakt, że projekt ten, w tym kanał przez Mierzeję Wiślaną, może mieć negatywny wpływ na siedliska priorytetowe, KE zwróciła się w grudniu do polskich władz o dostarczenie kluczowych danych i informacji, które pomogą ocenić jego wpływ [red. na przyrodę - PAP] – powiedział PAP unijny rozmówca.



W przyszłym tygodniu wizytę w Warszawie złoży unijny komisarz odpowiedzialny za sprawy środowiska i gospodarkę morską Karmenu Vella. 21 i 22 stycznia będzie rozmawiał z ministrem środowiska Janem Szyszko, ministrem gospodarki morskiej Markiem Gróbarczykiem, a także przedstawicielami sektora rybackiego oraz organizacjami ekologicznymi. Odpowiednie dokumenty w sprawie siedlisk przyrodniczych na terenie plnowanej budowy mają być przekazane przed wizytą Karmenu Vella.

Urzędnicy Komisji podkreślają, że dyrektywa siedliskowa jako taka nie zabrania prowadzenia inwestycji w obrębie obszarów Natura 2000. Przedsięwzięcia, które mogą mieć negatywny wpływ na te obszary, muszą jednak przejść ocenę skutków dla danego terenu.

Pomysł przekopu Mierzei Wiślanej nie jest nowy. O decyzji jego realizacji mówił już w 2006 r. Jarosław Kaczyński. Pomysł był również częścią programu inwestycyjnego Platformy Obywatelskiej. W 2014 roku przyjęto projekt inwestycyjny kraju na lata 2014-2022, w którym przewidziano plan budowy przekopu. Sprawa ożyła podczas tegorocznej kampanii wyborczej. Projekt połączenia drogą morską Zalewu Wiślanego z Zatoką Gdańską w obrębie terytorium Polski ma na celu skrócenie, pogłębienie i uproszczenie morskiego szlaku na Bałtyk w pominięciem przeprawy przez rosyjskie wody.

- Port elbląski już raz doświadczył sytuacji, kiedy to jednostronną decyzją rządu Federacji Rosyjskiej wstrzymano na blisko pięć lat swobodną żeglugę po Zalewie Wiślanym. Był to ogromny cios w gospodarkę miasta i regionu, w szczególności w odniesieniu do nakładów inwestycyjnych, jakie zostały poniesione w związku z budową i dostosowaniem niezbędnej infrastruktury portowej. Za 21 mln zł wybudowano i oddano do użytku terminal towarowy wraz z placami składowymi, nowym nabrzeżem, kolejne 5 mln zł kosztował terminal do obsługi ruchu pasażerskiego i promowego. Ta infrastruktura była bezużyteczna do 2009 roku, dopiero wtedy premier Donald Tusk podpisał porozumienie o swobodnej żegludze z ówczesnym premierem Federacji Rosyjskiej Władimirem Putinem – komentował kilka miesięcy temu Jerzy Wilk, prezydent Elbląga.

Przeciwni przekopu są mieszkańcy Krynicy Morskiej, a także ekolodzy wskazujący na potrzebę ochrony cennych siedlisk. Fundacja WWF Polska jest zdania, że nie można przewidzieć wpływu planowanego przekopu na stan cennych siedlisk obszaru Natura 2000, jakim są Mierzeja i Zalew Wiślany. Mierzeja Wiślana jest bardzo ważnym wąskim gardłem wędrówkowym jesienią dla wędrujących ptaków drapieżnych (szponiastych). Dla kilku gatunków ptaków drapieżnych Mierzeja Wiślana jest najważniejszym szlakiem wędrówkowym zidentyfikowanym w skali kraju.

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Wielofunkcyjne narzędzia w sam raz na pokład

Różnorodność funkcji oraz niewielkie rozmiary - te cechy narzędzi True Utility z pewnością docenią żeglarze. Postanowiliśmy przyjrzeć się bliżej wielofunkcyjnym produktom tej marki.Brytyjska firma True Utility słynie z produkcji innowacyjnych narzędzi. Charakteryzują się one przede wszystkim kieszonkowymi rozmiarami i pomysłowymi połączeniami różnorodnych funkcji. Producent zapewnia też o wysokiej jakości swoich gadżetów. Postanowiliśmy to sprawdzić!

Pod lupę wzięliśmy kilka produktów z serii True Utility, które naszym zdaniem powinny idealnie spełnić się na pokładzie. Zwróciliśmy szczególną uwagę na wielofunkcyjność, innowacyjność, rozmiar i jakość wykonania. Poniżej znajdziecie nasze spostrzeżenia, które być może wpłyną na Was przy kompletowaniu wyposażenia na rejs.


Niezbędnik SporKnife
Gadżet SporKnife to poręczny produkt True Utility, który łączy w sobie funkcję łyżki, widelca oraz noża. Można by powiedzieć - niezbędnik jakich pełno na rynku, ale nic bardziej mylnego. Do stworzenia SporKnife wykorzystano wysokiej jakości stal nierdzewną, a pomysłowo składana konstrukcja pozwala zaoszczędzić sporo miejsca nie tracąc przy tym na funkcjonalności. Do rozłożenia i złożenia tego produktu wystarczy jedna ręka. SporKnife wyposażony jest w solidną blokadę Frame Lock. Możemy być pewni, że niezbędnik nie złoży się sam w czasie krojenia, czy spożywania posiłku. Cała konstrukcja składa się z dużej łyżki z elementami widelca i całkiem dobrze krojącego noża. Na krańcu rękojeści znajduje się duży karabińczyk pozwalający wygodnie transportować gadżet np. przypięty do paska lub plecaka. Firmową cechą produktów True Utility jest ich funkcjonalność. W przypadku SporKnife nie mogło być inaczej. Gadżet wyposażony jest dodatkowo w otwieracz do butelek. Znajduje się on w rękojeści niezbędnika, co pozwala sprawnie poradzić sobie z kapslami bez konieczności rozkładania urządzenia. Produkt SporKnife dzięki swoim cechom i wykonaniu bez wątpienia idealnie sprawdzi się na pokładzie.

Wymiary po otwarciu: 162 x 40 mm
Wymiary po zamknięciu: 102 x 45 mm
Waga: 65 g
Cena: 49 zł

Mini nożyczki SciXors+ i Minitool
Kolejnymi gadżetami z rodziny True Utility, które przedstawimy nieco bliżej są miniaturowe nożyczki składające się w brelok oraz mini narzędzie zakładane na klucz.




Nożyczki SciXors+ zbudowane są z dwóch elementów, które po złożeniu za pomocą dołączonego pina tworzą bardzo praktyczne narzędzie. Co więcej, gadżet SciXors+ z powodzeniem pełni też role otwieracza do butelek oraz śrubokrętu w dwóch rozmiarach.

Wymiary: 76 x 18 mm
Waga: 23 g
Cena: 49 zł




Minitool True Utility to interesujący przyrząd łączący w sobie aż 8 funkcji. Pomysłowość konstruktora pozwoliła w jednym małym gadżecie zebrać takie narzędzia jak: otwieracz do butelek, średni śrubokręt płaski, mały śrubokręt płaski, mini śrubokręt płaski, pilnik do paznokci, końcówka do czyszczenia paznokci, przecinak do żyłki, pinceta. Całość zakłada się na klucz, przypięty do np. dołączonego stalowego karabinka.

Wymiary: 50 x 20 mm
Waga: 6 g
Cena: 33 zł




Multitool FrameWork i FrameWork Mini
Zestawy narzędzi od firmy True Utility w dwóch odsłonach. FrameWork jest wykonany ze szkieletowej konstrukcji stali nierdzewnej oraz anodowanego aluminium. Gadżet mieści w sobie dużą ilość przydatnych narzędzi dla żeglarzy i nie tylko. Wśród nich: sprężynowe kombinerki z przecinakiem, ostrze gładkie, śrubokręt krzyżakowy, otwieracz do butelek z otwieraczem do konserw, mały śrubokręt płaski, ostrze ząbkowane, pilnik, szydło / małe ostrze oraz śrubokręt płaski.

Wymiary po zamknięciu: 108 x 50 mm
Waga: 243 g
Cena: 89 zł




FrameWork Mini jest mniejszym bratem modelu FrameWork i podobnie jak on został wykonany ze stali nierdzewnej oraz anodowanego aluminium. Szkieletowa konstrukcja zapewnia niewielką wagę. Analogicznie jak w wyżej omawianym modelu, gadżet dysponuje podobnymi funkcjami z tą różnicą, że produkt jest mniejszych rozmiarów.

Wymiary po zamknięciu: 75 x 36 mm
Waga: 89g
Cena: 59 zł




Multitool Scarab
Kolejnym multitoolem True Utility, który może zainteresować żeglarzy jest Scarab. Jest to poręczne narzędzie niewielkich rozmiarów wykonane ze stali nierdzewnej. Po złożeniu zajmuje niewiele miejsca i może służyć np. jako brelok do kluczy - istnieje możliwość jego zaczepienia. Multitool Scarab mieści w sobie wiele przydatnych narzędzi: sprężynowe kombinerki z przecinakiem, ostrze gładkie, śrubokręt krzyżakowy, śrubokręt płaski oraz pilnik.

Wymiary po zamknięciu: 50 x 35 mm
Waga: 46 g
Cena: 49 zł




Retraktor miniaturowy ReCoil, mini pojemnik CashStash i śrubokręt MiniDriver
Wśród innych produktów firmy True Utility, które mogą zainteresować żeglarskie środowisko są m.in. miniaturowy retraktor, mini wodoszczelny pojemnik oraz miniaturowy śrubokręt. Retraktor ReCoil sprawnie zabezpieczenie przed zgubieniem drobnych przedmiotów, takich jak m.in.: klucze, telefon komórkowy, latarka. Jest to szczególnie istotne na pokładzie, gdzie nietrudno o upadek sprzętu do wody. Klips umożliwia przypięcia retraktora do krawędzi kieszeni lub paska od spodni. Znajdujące się w zestawie kółko oraz karabinek CleverClip pozwalają na dobranie odpowiedniego sposobu zamocowania zabezpieczanego przedmiotu. Obudowa ReCoil wykonana została z chromowanej stali nierdzewnej. Linka, kółko oraz karabinek ze stali nierdzewnej.

Długość linki: 68 cm
Średnica: 40 mm
Waga: 36 g
Cena: 33 zł

CashStash jest poręcznym mini pojemnikiem do przechowywania np. banknotu czy tabletki. Obudowa gadżetu uszczelniona jest gumowym o-ringiem, który doskonale zabezpiecza przenoszoną zawartość przed wpływem czynników zewnętrznych, np. wody. Do kompletu dołączony jest także niewielki stalowy klips CashClip ułatwiający zwinięcie banknotu. CashStash wykonany został z aluminium lotniczego. Stalowe kółko o średnicy 10 mm umożliwia jego przypięcie.

Wymiary: 45 x 15 mm
Kolor: czarny
Waga: 8 g
Cena: 33 zł




Miniaturowy śrubokręt MiniDriver wykonany został ze stali nierdzewnej. Na końcu obudowy zlokalizowane są antypoślizgowe nacięcia. MiniDriver True Utility zawiera cztery bity: mały i duży śrubokręt płaski oraz mały i duży śrubokręt krzyżakowy. Trzy z nich schowane są wewnątrz jego obudowy. Na drugim końcu znajduje się podłużne nacięcie służące do umieszczenia monety lub klucza, dzięki temu zwiększa się wygoda obsługi narzędzia oraz siła dokręcania śrubki. Do zestawu dołączony jest stalowy karabinek CleverClip, umożliwiający dopięcie narzędzia np. do kluczy.

Wymiary: 62 x 10 mm
Waga: 26 g
Cena: 33 zł




Warto zaznaczyć, że każdy produkt marki True Utility zapakowany jest w solidne, wodoszczelne pudełko wykonane z przezroczystego kompozytu. Pojemnik posiada uszczelkę i doskonale chroni przed wilgocią przenoszone w nim przedmioty, np. zapalniczkę, pieniądze, dokumenty itp. Pudełko posiada zaczep, który umożliwia podpięcie zabezpieczającej smyczy.

Produkty marki True Utility zaskoczyły nas zastosowanymi w nich rozwiązaniami. Multifunkcjonalność tych gadżetów i fantazja z jaką połączono poszczególne narzędzia sprawiły, że kilkakrotnie byliśmy totalnie zaskoczeni odkrywając w nich jeszcze kolejną funkcję. Produkty True Utility bez wątpienia doskonale sprawdzą się na pokładzie, a niejeden żeglarz doceni ich podstawowe cechy: niewielkie rozmiary, pomysłową różnorodność połączenia funkcji oraz solidność wykonania. Omawiane przez nas w tym tekście gadżety to tylko niewielki wycinek z pełnej oferty True Utility, w której znajdują się również m.in. latarki, korkociągi, cążki, noże czy zapalniczki.
Wszystkie opisywanie w tym artykule produkty dostępne są w internetowym sklepie Tier One - www.tierone.pl.
Na stronie Tier One dostępnych jest również więcej szczegółowych informacji oraz filmy prezentujące możliwości narzędzi.