piątek, 30 września 2016

Ploter czy iPad? A może mapa?

Navigare necesse est, jak mawiali starożytni, i akurat w tym przypadku trudno nie przyznać im racji. Navigare nie może jednak udać się bez jakiegoś specjalnego artefaktu, który pozwoli nam zorientować się, gdzie jesteśmy i, przy odrobinie szczęścia, wyznaczyć również miejsce, w którym będziemy za chwilę.


Ponieważ ludzie lubią komplikować sobie życie, istnieje przynajmniej kilka różnych sposobów na określenie położenia i wyznaczenie kursu. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, każda z opcji ma tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jaki mamy więc wybór?

Opcja stara i dobra – mapa

Nawigowanie z użyciem map jest stare, jak świat (a przynajmniej tak stare, jak żeglarstwo). Oczywiście, tego rodzaju proceder posiada pewne ograniczenia:
• zajmuje cenny czas (ktoś musi ślęczeć nad arkuszem, zamiast przyłączyć się do reszty załogi i oddać hazardowi, obżarstwu, opalaniu, albo zwyczajnie się wyspać);
• zajmuje równie cenne miejsce (bo mapy mają to do siebie, że są zwykle mało poręczne);
• a przede wszystkim, wymaga umiejętności, których zdobycie... też zajmuje czas, i w dodatku kosztuje nas trochę wysiłku.
Może więc, biorąc pod uwagę to wszystko oraz fakt, że mamy XXI wiek, lepiej byłoby darować sobie papierowe mapy? W końcu lasy giną i w ogóle...
Jasne, możemy tak zrobić – pytanie tylko, czy na pewno chcemy? Jakby nie patrzeć, samo żeglarstwo jest dość archaicznym sposobem przemieszczania się po świecie, a ludzkość, mając wszystkie te nowoczesne silniki, a nawet napęd atomowy, z jakiegoś powodu wciąż woli używać sznurków i szmat. Może więc właśnie w uniezależnieniu od cywilizacji tkwi cały urok?

Prawda jest taka, że dobry żeglarz powinien być przygotowany na każdą ewentualność (a „każdą” obejmuje również awarię zasilania) i posiadać umiejętności, nazwijmy to, podstawowe. Nasze dzieci również zmuszamy do nauki tabliczki mnożenia, co jest trochę bez sensu, bo najdalej na I Komunię dostaną smartfony, które posiadają przecież kalkulator. A jednak z jakiegoś powodu (może nie ufamy maszynom, albo skrycie podejrzewamy je o przygotowywanie buntu?) wolimy, żeby dzieciarnia potrafiła samodzielnie coś tam policzyć.

Poza tym pamiętajmy, że elektronika ściśle współpracuje z prawem Murphy'ego, więc znając życie, w najmniej odpowiednim momencie odmówi posłuszeństwa i znajdziemy się w przysłowiowej czarnej... dziurze. No, chyba, że wyciągniemy skądś mapę i pokażemy Murphy'emu, kto tu rządzi.
Natomiast kwestia dokładności i aktualności map, a także umiejętności posłużenia się nimi, to już temat na osobny doktorat. Faktem jest jednak, że nawet na najnowocześniejszym jachcie mapy lepiej mieć – jeśli nawet nie przydadzą się do nawigowania, zawsze jest to papier, a papier można użyć... na szereg rozmaitych sposobów ;)


Opcja mniej stara i też dobra - ploter

Wieść głosi, że ploter został wymyślony po to, by pracować z dużymi, płaskimi powierzchniami - przynajmniej tak było na początku. Ponieważ mapy należą do kategorii takich właśnie powierzchni, ploter powinien współpracować z mapą – i w sumie współpracuje, z tym, że zamiast na papierze, ma ją zapisaną gdzieś w pamięci. Dzięki temu, całość zajmuje znacznie mniej miejsca i jeszcze posiada inne fajne funkcje, jak np. odświeżanie naszej pozycji 10 razy na sekundę (przynajmniej tak twierdzą producenci, ale Nobla temu, kto zgadnie, po co nam aż tyle?).

Nawigowanie z użyciem plotera staje się naprawdę precyzyjne, co ma szczególne znaczenie nie tylko wtedy, gdy ścigamy ławicę obiecująco tłustych rybek (w niektórych modelach możemy nawet śledzić konkretne gatunki ryb), ale też wtedy, gdy zapędzimy się w nieco bardziej ambitny obszar, obfitujący w skałki, przesmyki i inne niespodzianki.

Ploter ma oczywiście ograniczoną pamięć, a wgrywane do niego mapy im są dokładniejsze, tym zżerają tej pamięci więcej. Na szczęście, możemy zapisać je na karcie SD, a zaoszczędzone moce przerobowe plotera wykorzystać na różne fajne bajery, jak np. „oko marynarza,”, czyli wyświetlanie obrazu nad wodą w 3D, albo „oko ryby” - wyświetlanie obrazu dna 3D.

Niektóre modele ploterów mogą nawet łączyć się ze smartfonem, więc niekoniecznie musimy ruszać tyłek z ciepłej koi, żeby sprawdzić, co tam słychać na ekranie i czy załoga (której oczywiście ufamy bezgranicznie) dobrze nawiguje.

Czy to rozwiązanie ma w ogóle minusy? Otóż, ma: pierwszym z nich jest cena – jak łatwo możemy sobie wyobrazić, im bardziej wypasiony model, tym boleśniejszy ubytek na koncie. Kolejnym minusem jest... jakby to ująć, pójście na łatwiznę? Zwolnienie z myślenia? Generalnie, są ludzie, którzy twierdzą, że jeszcze parę lat i żeglarz wsiądzie na łódkę, wciśnie guzik i popłynie – i gdzie tu prawdziwe żeglarstwo, skoro „zintegrowany system wszystkiego” zrobi za niego całą robotę? Z drugiej strony, w ciężkich warunkach, takie właśnie urządzonko może uratować nam sytuację (a przynajmniej zminimalizować straty w ludziach i sprzęcie), ostrzegając nas znacznie szybciej i bardziej precyzyjnie, niż papierowa mapa.

Opcja trochę nowsza i... też dobra - iPad

iPady mają to do siebie, że służą właściwie do wszystkiego: tzn. tak naprawdę, to służą przede wszystkim do robienia wrażenia, ale posiadają też kilka innych użytecznych funkcji, jak np. możliwość zainstalowania aplikacji, które mogą znacząco usprawnić nam nawigację. Mamy tu do wyboru naprawdę morze opcji (kto nie wierzy, niech sam sprawdzi, odwiedzając iStore, albo innego Google), a producenci aplikacji sami już nie wiedzą, czym by tu jeszcze uszczęśliwić żeglarza. Jeśli natomiast nie jesteśmy wyznawcami nadgryzionego jabłka i polegamy, jak większość świata, na Androidzie, pole do popisu jest jeszcze szersze, nie wspominając już o zupełnie uniwersalnych opensourcowych programach, jak OpenCPN, które działają właściwie na wszystkim. Podstawą sukcesu nie jest jednak sam program, ale dobra i aktualna mapa, a tej, niestety, nie dostaniemy za darmo.

Naturalnie, Ipady czy inne smartfony mają pewne zasadnicze wady: przede wszystkim, nie są super dokładne, więc nieszczególnie nadają się do wąskich przejść, chociaż w nieco mniej wymagających warunkach spokojnie dają radę, a w razie czego pozwalają jeszcze wejść na Fejsa, zrobić przelew i pogadać z babcią – i powiedzcie, która papierowa mapa to potrafi?

Niestety, pamiętajmy, że wszystko, co zaczyna się od „i” ma swoją cenę i jeśli chcemy być zupełnie szczerzy, nie do końca jest ona uzasadniona. Co więcej, iPad, jak każde urządzenie przenośne, może się niespodziewanie przenieść pod wodę, a ponieważ nie jest to sprzęt przystosowany do trudnych warunków, może trochę szybko się zużyć.

No i nie zapominajmy o legendarnej wręcz żywotności baterii: będzie trochę słabo, jeśli w połowie trudnego przejścia nasze urządzonko powie, że jest głodne i się wyłączy. Jasne, istnieją ładowarki i inne power banki, ale też mają one swoje ograniczenia - trzeba na przykład zlokalizować kabelek ;))
I jeszcze jedna sprawa – pamiętajmy, że tak naprawdę, to nie jest specjalistyczny sprzęt; jeśli więc cokolwiek pójdzie nie tak, a mamy pod opieką innych ludzi, prokurator może nas zapytać, czy aby na pewno zapoznaliśmy się z faktem, że „aplikacja nie służy do nawigacji i korzystasz z mapy tylko w celach orientacyjnych” i wyciągnęliśmy z tego odpowiednie wnioski.

A skoro już o wnioskach mowa – która z powyższych opcji jest najlepsza? Otóż, żadna: gdyby takowa istniała, prawdopodobnie już dawno nie byłoby pozostałych.

Z całą pewnością warto mieć jakie takie rozeznanie w opcji pierwszej, na wypadek, gdyby dwie pozostałe odmówiły współpracy. Z drugiej jednak strony, po co polegać na średniowiecznych metodach, narażając i siebie i sprzęt, skoro bez problemu możemy kupić urządzenie, które znacznie ułatwi nam życie?

I co by tu wybrać? Sorry, ale musimy zdecydować sami – w razie czego, to my będziemy psioczyć i żałować, a nie ktoś, kto nam dane rozwiązanie polecił (no, chyba, że weźmiemy go w rejs – wówczas można będzie dziada zwodować; co prawda, nie pomoże to w nawigacji, ale przynajmniej da nam pewną satysfakcję). Mimo wszystko, decydujmy z rozwagą - żeglarstwo jest podobno sztuką wyboru, więc może jakoś damy radę :)

2016-09-23 | Autor: Anna Ciężadło

środa, 28 września 2016

Ogień na wodzie!!!

Pożar na łódce to sprawa nieprzyjemna i niebezpieczna, a jego skutki mogą być tragiczne, zwłaszcza jeżeli do pożaru dochodzi na wodzie. Dlatego zawsze najpierw warto sprawdzić wszelkie instalacje, które mogą stanowić zagrożenie i wiedzieć, jak reagować, żeby wyjść z sytuacji cało i zdrowo, a może i uratować łódkę.



Ludzka nieostrożność- Z doświadczenia wiem, że najczęstszą przyczyną pożaru, czy to na jednostce pływającej czy w budynku, jest ludzka nieostrożność, szczególnie w obchodzeniu się z instalacjami, a także niesprawność tych instalacji czy brak konserwacji – podkreśla brygadier Janusz Chawiński z krakowskiej Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 4, w której znajduje się grupa ratownictwa wodnego.

Instalacje – gazowa i elektryczna to najbardziej newralgiczne punkty na jachcie. Podobnie punktem newralgicznym jest to, co wiąże się z paliwem. Opary benzyny z kanistrów nie tylko są nieprzyjemne dla wrażliwych nosów ale i są wysoce wybuchowe, a w połączeniu z iskrą z niesprawnej instalacji elektrycznej (albo i papierosem palonym w nieodpowiednim miejscu) mogą zrobić spektakularne „bum”. Tak samo zabłąkana iskra może podziałać na gaz. A jeśli nawet dopilnujemy gazu i paliwa, niesprawna instalacja elektryczna może spowodować zapalenie się kadłuba lub wnętrza jachtu. Pamiętajmy, że laminat, z którego wykonywane są łodzie jest łatwopalny i w razie potrzeby nie można gasić go wodą. Podobnie łatwopalne są farby i lakiery użyte do wykończeń, a nawet wykładziny czy pokrycia krzeseł.

Dlatego ważne jest, abyśmy przed zainstalowaniem się na łodzi sprawdzili przewody elektryczne, zawory butli z gazem i przewody paliwowe. Zarówno gaz jak i paliwo należy przechowywać w dobrze wentylowanym miejscu. Uważajmy z otwartym ogniem – romantyczne wieczory przy świeczkach zostawmy może raczej na stały ląd. A jeśli jesteśmy ofiarą zgubnego nałogu, jakim jest palenie, róbmy to wyjątkowo uważnie i w rozsądnie wybranym miejscu, z daleka od źródeł zagrożenia. Dobrze jest przed rejsem ustalić z załogą zasady postępowania w razie zagrożenia, a nawet przećwiczyć ewakuację. Bo, jak wiadomo, lepiej dmuchać na zimne.

Co nie nakazane, to zbyteczne?Jak podkreśla brygadier Chawiński, w Polsce nie ma żadnych przepisów dotyczących środków ochrony przeciwpożarowej, jakie powinny znaleźć się na jachcie. A wiadomo, że często, jeśli nie ma nakazu, najzwyczajniej w świecie o tym nie myślimy czy lekceważymy zagrożenie, na przykład z chęci oszczędzenia wydatków. Oszczędność ta jednak jest pozorna, bo w razie najgorszego kupno nowej łodzi będzie nas kosztowało znacznie więcej, niż jedna, a nawet dwie gaśnice, a życia ludzkiego nie kupimy za żadne pieniądze…


W tym roku Państwowa Komisja Wypadków Morskich z powodu rosnącej liczby pożarów jednostek morskich i śródlądowych zwróciła się do organizacji żeglarskich, w tym PZŻ, z prośbą o apel do właścicieli i kapitanów jachtów o zadbanie o zabezpieczenie przeciwpożarowe. Jednak to tylko apel, więc to, czy na pokładzie znajdzie się chociażby gaśnica, wciąż zależy tylko i wyłącznie od armatora czy załogi, jej zdrowego rozsądku czy przezorności.

A co powinno się znaleźć według praktyka? Brygadier Chawiński podaje niezbędne minimum – gaśnice, najlepiej dwie, np. 2-4 kilogramowe zamiast jednej dużej. Dwie na wszelki wypadek - jeśli jednostka będzie na wodzie i dostęp do niej będzie utrudniony a jedna z gaśnic zawiedzie, nie będziemy mogli liczyć na pomoc. Dwie także dlatego, żeby w razie potrzeby nie biegać w panice z jednego końca łodzi na drugi, a mieć gaśnicę pod ręką. Gaśnicę najlepiej proszkową, dlatego że najbardziej tradycyjnych, czyli pianowych, nie wolno używać do gaszenia instalacji elektrycznej (co prawda gaśnice proszkowe wymagają nieco wprawy w posługiwaniu się nimi i zostawiają sporo bałaganu). Niezbędny jest także koc gaśniczy – całkowicie niepalny, przydatny do gaszenia niewielkich powierzchni, np. silnika czy palącego się ubrania. Ze sprzętów przydatnych warto także zaopatrzyć się w toporek, a zamiast zwykłej apteczki warto mieć na łodzi torbę ratowniczą r0, w której składzie znajdziemy np. opatrunki żelowe na oparzenia.

A co w razie gdy…Gdy jednak mamy to nieszczęście, że na łódce wybuchł pożar, przede wszystkim nie wpadajmy w panikę. Jak najszybciej z zagrożonego obszaru ewakuujmy gaz, benzynę i pirotechnikę, odetnijmy zasilanie i użyjmy środków do gaszenia. Gaszenie we wnętrzu jachtu może nam ułatwić odcięcie dopływu niezbędnego do spalania tlenu, czyli zamknięcie klap i włazów (uważać należy na możliwość zaczadzenia – czad bowiem powstaje w wyniku niepełnego spalania). W walce z pożarem mogą nam też pomóc manewry. W zależności od miejsca pojawienia się ognia należy obrać odpowiedni kurs względem wiatru: przy ognie na rufie kurs ostry, na śródokręciu półwiatr a przy płomieniach na dziobie kurs pełny. Jeśli zapali się ubranie na którymś z załogantów, najlepiej wykorzystać do gaszenia żywioł nas otaczający, czyli wodę (niekoniecznie należy do niej delikwenta wrzucać). W ostateczności można ogień zdusić kocami – na przykład wspomnianym kocem gaśniczym. A jeśli sytuacja wykracza poza nasze możliwości opanowania, wzywamy pomoc i ewakuujemy się z pokładu, zgodnie z instrukcją bezpieczeństwa, którą, oczywiście, wcześniej przećwiczyliśmy. 
2016-09-09 | Autor: Monika Frenkiel