Czas poza sezonem żeglarskim jest całkiem do zniesienia... gdzieś tak do Bożego Narodzenia. Potem czas dłuży się niemiłosiernie - zwłaszcza ludziom, którzy chcieliby znów poczuć pokład pod stopami, wiatr we włosach, ewentualnie zimne piwko w ręku. Co ma zrobić żeglarz poza sezonem? Jeżeli ma ten luksus i może popływać po ciepłych morzach, to nie czyta tego tekstu, tylko napawa się słoneczkiem :) Marzenia... Ale co może począć taki zwykły zjadacz żeglarskiego chleba, żeby nie zatęsknić się na śmierć?
Istnieją desperaci gotowi na każde szaleństwo, byle miało ono coś wspólnego z wodą. Tylko chwilową niepoczytalnością można bowiem tłumaczyć wstąpienie do Klubu Morsów, albo, o zgrozo, wizytę w SPA celem bycia upaćkanym przez miłą panienkę błotem z Morza Martwego.
Zanim jednak zaczniemy popełniać aż tak spektakularne wtopy, warto zastanowić się nad konstruktywnym wykorzystaniem zimowego czasu. Można na przykład doszlifować żeglarskie braki, których oczywiście nie mamy. Prawie :)
Czego warto się nauczyć?
Wszystkiego tego, czego brakowało nam podczas ostatniego rejsu. Doświadczenie robi oczywiście swoje i stanowi najlepszą szkołę, z tym, że nieraz uczenie się na błędach może być dosyć kosztowne. Warto więc przejrzeć dostępną w naszych okolicach ofertę szkoleń i wybrać coś, co sprawi, że następnym razem nie będziemy uprawiać partyzantki, ale w sprawny sposób obsłużymy łódkę, silnik, a nawet radio.
Prace bosmańskie
Na każdym chyba kursie żeglarskim jest coś takiego i większość młodych adeptów żeglarstwa za tym nie przepada. Może przyczyną tego faktu jest urocza osobowość archetypowego bosmana, a może po prostu są to rzeczy nudne i niewdzięczne, w odróżnieniu od ujeżdżania wiatru. Tym niemniej, prace bosmańskie, czyli konserwacja, sploty lin, instalacje i tym podobne, to rzeczy, które znać trzeba. Zawsze bowiem przyda się umiejętność naprawy tego, co uda nam się zepsuć, albo co złośliwie zepsuje się samo, zwykle w najmniej odpowiednim momencie.
Język angielski
Języki zawsze warto znać, choćby po to, by w barze za granicą nie zamówić niechcący móżdżku na kwaśno albo innej mątwy. Polski jest ponoć najtrudniejszym językiem świata, więc właściwie powinniśmy mieć z górki – wszystkie inne języki są bowiem prostsze do opanowania.
I żeby była jasność - kursy angielskiego dla żeglarzy nie są po to, by nauczyć się odmiany „to be”. Zwykle prowadzący równo olewają zawiłości angielskich czasów i gramatyki, na rzecz ściśle fachowego słownictwa, które rzeczywiście może nam się przydać - procedur alarmowych (te akurat lepiej, aby się nie przydały), komunikatów pogodowych, itp.
Silnik i spółka
Powiem szczerze – jako kobieta, która w dodatku uczyła się pływać peerelowską omegą, podchodzę do silnika z pewną nieśmiałością. Oczywiście, wiem (z grubsza) co do czego służy, ale jeśli tylko na pokładzie znajdzie się jakiś mężczyzna, wolę na jego męskie, odpowiedzialne barki złożyć obsługę tego piekielnego wynalazku.
A ponieważ niekiedy Diesle mogą stanowić wyzwanie nawet dla panów (spoko, nikomu nie powiemy), dobrze jest zgłębić temat choćby po to, by uratować jakąś nieszczęsną niewiastę o złotych włosach. Zwykle na kursach uczą nie tylko budowy czy obsługi silników, ale też niwelowania skutków najczęstszych awarii, a to naprawdę może uratować nam tyłek.
Navigare necesse est
Sztuka nawigacji (bo to JEST sztuka) przyda się nie tylko do zdobycia patentu, ale też da nam miłe poczucie bezpieczeństwa, kiedy GPS akurat odmówi posłuszeństwa, albo gdy prawdziwego nawigatora zjedzą krakeny i inne szprotki.
Kursy nawigacji zwykle są podzielone na różne poziomy, więc zarówno totalni laicy, jak i ludzie, którzy pływali już po morzu, znajdą coś dla siebie. Nawet jeśli mamy duże doświadczenie, zawsze warto wybrać się na kurs, który nauczy nas czegoś nowego – jasne, bieguny i gwiazdy są z grubsza w tym samym miejscu co zwykle, ale wciąż pojawia się sporo nowinek technicznych i fajnie jest być z nimi na bieżąco.
Meteo
Jak powszechnie wiadomo, najlepszym urządzeniem do przewidywania pogody jest stary baca. Niestety, bacowie raczej niechętnie złażą z gór, nie mówiąc już o wchodzeniu na pokład i szlajaniu się gdzieś po morzach. Pozostaje nam więc polegać na innych metodach, które, praktykowane od wieków, osiągnęły skuteczność porównywalną z bacowską. Umiejętność obserwacji i przewidywania pogody może nam uratować pranie i życie, a jeśli dowiemy się, jak kształtują się lokalne warunki pogodowe w konkretnych akwenach, jesteśmy już w domu.
Nauczyć się, jak uczyć
Jedną z bardziej przyjemnych rzeczy w życiu jest przekazywanie swojej pasji innym. Niestety, nie każdy potrafi dzielić się swoją wiedzą, a szkoda, bo niekiedy naprawdę jest co dzielić. Dlatego warto zastanowić się nad szkoleniem na stopień Instruktora Żeglarstwa PZŻ (spoko, brzmi groźnie, ale można zacząć od Młodszego Instruktora).
Nie chodzi o to, że zdobędziemy nowy zawód, ale że - być może - staniemy się dla kogoś bardzo ważnymi ludźmi, często nawet o tym nie wiedząc. Naszego KaWuŻeta pamiętam do dzisiaj, chociaż nigdy nie ośmieliłam się go zapytać, czy od urodzenia miał tylko dwa palce w całości, a na 100 procent stała za tym jakaś fascynująca historia.
OK, a gdzie szukać fajnych szkoleń?
No więc najlepiej uczą w szkole... sami sobie poszukajcie. Albo popytajcie innych żeglarzy – może będzie to okazja do odświeżenia starych kontaktów, co zaowocuje jakimś fajnym wspólnym rejsem?
2016-03-22 | Autor: Anna Ciężadło
żeglarskie opowieści, żeglarski świat, żeglarstwo, żeglarskie porady,mazury, obozy. To Blog związany z moimi zainteresowaniami czyli żaglami, jeziorakiem, jachtami, pięknymi Paniami, dobrym rumem i wiatrem.
wtorek, 22 marca 2016
piątek, 11 marca 2016
Nie potrzebuję miękkiego łóżka - rozmowa z Szymonem Kuczyńskim
O tym, w czym
małe łódki są lepsze od dużych, jak przetrwać samotny długi rejs i czy
każdy może popłynąć dookoła świata rozmawiamy z Szymonem Kuczyńskim,
który niedawno zakończył wyprawę Maxus Solo Around.
- Jaka była twoja pierwsza myśl gdy wreszcie dopłynąłeś?
- Zastanawiałem się gdzie są wszyscy. Była duża ekipa, która mnie miała witać, widzieliśmy się nawet wcześniej, bo podpłynęli do mnie wcześniej, ale na brzegu nikogo nie było. W końcu usłyszałem „tu, tu, tu” i zaraz się wszyscy pojawili. Nagle było dużo zdziwienia, bo przyjechał też mój dobry przyjaciel. Jeszcze dzień wcześniej rozmawiałem z nim przez telefon, był w Polsce i nie mówił, że przylatuje.
- Nie było żadnego „wow, udało się”?
- Było wcześniej. Może to dziwne, bo przecież podchodząc mogłem się rozbić o falochron i różne rzeczy mogły mi jeszcze nie wyjść. To by było medialne, prawda? Rozbić się albo uszkodzić na finiszu, sto metrów przed mariną. Nie było to zresztą nieprawdopodobne, bo port w Las Palmas jest mocno rozbudowany a ja jestem okularnikiem. Podejście w nocy do portu w dużym mieście, gdzie jest pełno świateł to dla mnie problem. Patrzyłem, jak się okazało, na główną ulicę, gdzie było pełno czerwonych i zielonych świateł i mówiłem „nie, to nie to, bo się właśnie zielone zmieniło na czerwone”. Pierwsze „wow” było, jak minąłem Przylądek Dobrej Nadziei. Pomyślałem, że teraz to już z górki. Na Południowym Atlantyku wieje dosyć regularny pasat i nie było żadnej niespodzianki, potem mnie trochę przewiało i cyrkulacja na Atlantyku była porąbana. W którą stronę bym się nie złożył i tak płynąłem pod wiatr. Dlatego też przepłynięcie odcinka z Cabo Verde na Wyspy Kanaryjskie było takie długie. Gonił mnie czas, bo okazało się, że kupiono mi bilet na samolot na 3-go marca, o czym wcześniej nie wiedziałem. Zacząłem cisnąć łódkę a wiało mocno i zacząłem się wkurzać, bo głupio byłoby na koniec coś urwać albo porwać żagiel. Ale jak dopłynąłem do Gran Canarii to było już spokojne i pod kontrolą. Na tamten samolot zresztą nie zdążyłem i trzeba było przebukować bilet.
- A jak się czujesz jako sławny człowiek? Popularność cię już dopadła?
- Media się odzywają, nawet telewizja publiczna.
- W końcu jesteś jednym z 15 Polaków, którym się udało samotnie przepłynąć świat…
- Dziś się o tym dowiedziałem! Wiedziałem do tej pory tylko, że jestem w którejś setce samotników, którzy zrobili kółko, ale Polaków nie liczyłem. Na razie jest bardzo miło i cieszę się, że wielu osobom, znajomym i przyjaciołom chciało się przyjechać mnie przywitać. Chlebem i solą, w dodatku morską.
- Co jest najtrudniejsze podczas takiego długiego samotnego rejsu? Co sprawia najwięcej problemów? Technologia, łódka, własny organizm?
- Większość rzeczy mieliśmy przetestowane na naszym pierwszym rejsie, Setką przez Atlantyk. Samotność, ograniczenie przestrzeni, zachowanie się małej łódki w trudnych warunkach, co robić, żeby przebiegi były przyzwoite… Nic nas nie zaskoczyło. Dodatkową zaletą łódki było to, że co prawda budowaliśmy ją własnymi rękami, ale w stoczni, gdzie konstruktor, Jacek Daszkiewicz był na miejscu. Każda zmiana, którą wymyśliłem była przedyskutowana, zaakceptowana lub odrzucona, ale od razu obliczona. Nie była to partyzantka na wyczucie.
- Ale samoster wiatrowy budowałeś z części rowerowych.
- Skrzydło samosteru zbudowałem już wcześniej, ale nigdy go nie używałem. Wziąłem je na ten rejs na wszelki wypadek, gdyby coś się z autopilotem podziało. Bo pierwszy raz byłem w tak długiej trasie zdany tylko i wyłącznie na autopilota elektrycznego i stwierdziłem, że to zbyt ryzykowne, bo jak elektronika zawiedzie to nie jesteś jej w stanie w takich warunkach naprawić. Nawet jeżeli się na tym znasz -a ja się nie znam. Back-upów w elektronice nie można mieć za dużo, bo to generuje za duże koszty. A prawda jest taka, że łódka pływa sama i nie potrzebuje rozbudowanych autopilotów. Więc na Pacyfiku, gdzie były kłopoty z pierwszym siłownikiem zamontowałem ten samoster i on pracował przez miesiąc, aż do Australii. Przebiegi dobowe mi nie spadły.
- A nuda?
- Na pierwszym rejsie przez Atlantyk było nudno, bo nie miałem czytnika e-booków. Miałem tylko papierowe książki, których można mieć ograniczoną ilość. A jak wyjeżdżaliśmy z Polski to mieliśmy nadbagaż. Mieliśmy ze sobą zapasy, a ciężar trzeba było zmniejszyć . Pozbyliśmy się książek i te, które zostały przeczytałem po pięć razy. Teraz byłem mądrzejszy, kupiłem czytnik. Świetne urządzenie, które działa do tej pory, mimo iż nie jest elektronika morską. Nuda się skończyła, czytałem po 15 godzin dziennie, bo jestem molem książkowym. Przeczytałem ponad 200 pozycji. Miałem też kilka zwykłych książek, które oszczędzałem do końca, jakby elektronika wysiadła. Przeczytałem je w okolicach Cabo Verde, żeby potem komuś oddać i rzeczywiście, przechwycił je Olek Hanusz, któremu akurat czytnik padł. Książki i muzyka nie pozwoliły mi się nudzić, a w pasacie nudzić się można, bo łódka płynie sama. Poświęcasz na nią może kilkanaście minut dziennie – sprawdzasz czy wszystko jest w porządku ze sprzętem, ustawienie żagli, ewentualnie jakaś korekta kursu, to wszystko.
- Czyli żadna przygoda?
- Żadna, chyba że zaczyna mocno fukać. Wtedy sprawa wygląda inaczej, nie ma książki, nie ma spania. Człowiek wtedy jest cały czas w stanie gotowości, na wszelki wypadek jakby coś się wydarzyło.
- Czy taki rejs jest wyczerpujący fizycznie?
- Moja odpowiedź będzie mało reprezentatywna, ale ja na lądzie pracuję fizycznie, jestem kurierem rowerowym. Dla mnie przebywanie na jachcie to wypoczynek, mniej tam pracuję niż na rowerze. W złą pogodę przydaje się kondycja. Refowanie, przenoszenie różnych rzeczy… bywa ciężko, ale nie ponad siły. Nie czuję wstrętu na myśl o tym, że za trzy dni wracam na łódkę i znowu na niej spędzę parę miesięcy. Nie marzę o miękkim łóżku. Człowiek się przyzwyczaja do minimalizmu, do braku komfortu, ale w zamian dostaje się inne rzeczy, których nie ma na lądzie. Problemem raczej było dla mnie to, że na tak małej łódce ciężko się ruszać. Robiłem jakieś ćwiczenia fizyczne, pompki, przysiady, miałem ze sobą ekspander, ale na spacer nie było szans. Koniec końców po przypłynięciu poszliśmy w Las Palmas na jakąś dyskotekę i się nabawiłem kontuzji. Problemem było jeszcze to, że łódka jest tak przebudowana, żeby można ja było szczelnie zamknąć. Więc jak jest upał to w środku jest bardzo gorąco, nie ma przewiewu a w złą pogodę skrapla się tam wilgoć. A trudno siedzieć cały czas na pokładzie, większość rejsu była w strefie międzyzwrotnikowej, słońce cały czas operowało, a ja jestem zimnolubny. Na pokład wychodziłem w okolicach zachodu słońca i zostawałem nawet po zachodzie, dopóki nie oddałem nadmiaru ciepła.
- Jednym z założeń twojego rejsu było pokazanie, że żeglowanie może być bezpieczne…
- Że żeglowanie także na takim małym jachcie jest bezpieczne.
- Opowiadasz o tym tak, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem – żadna przygoda, nuda, nie potrzeba żadnego przygotowania…
-A, nie, nie, przygotowanie kondycyjne przyda się jak najbardziej. Po drugie oczywiście trzeba przygotować łódkę. Więcej napracowaliśmy się przed startem niż w czasie płynięcia, chociaż oczywiście podczas rejsu zdarzały się sztormy gdzie solidnie wiało. Natomiast nie było żadnych technicznych niespodzianek. Na zużycie, awarie autopilota – na to wszystko byłem przygotowany. Najważniejsze było przygotowanie łódki i poznanie jej - jeśli ruszamy się w miejsca, gdzie nie ma technicznego wsparcia i serwisowania, rejs jest intensywny – to musimy znać łódkę od podszewki. W razie awarii nie jesteś w stanie nikogo zapytać – co prawda są telefony satelitarne, ale mój akurat się zepsuł. Po drugie, znając łódkę wiesz, jak bardzo możesz ją obciążać i ile jeszcze z niej możesz wycisnąć. No i trzecia rzecz – przygotowanie to zbieranie wcześniej doświadczenia żeglarskiego.
- Były takie osoby, które twierdziły, że ci się nie uda?
- Teraz mniej, ale przed rejsem setką takich osób było sporo. Jest takie przekonanie, że większy jacht daje większe poczucie bezpieczeństwa, również ze względu na wyposażenie. Prawda jest taka, że ówczesne wyposażenie małego jachtu jest bardzo dobre. A na bezpieczeństwo wpływa przygotowanie jachtu i to nie ma znaczenia, czy jacht jest mały czy duży. Czasem z niebezpiecznych sytuacji na morzu mały jacht wyjdzie w znacznie lepszym stanie, bo ma znacznie mniejsze obciążenia. Masz krótszy maszt, mniejsze żagle… jesteś w stanie też wszystko naprawić we własnym zakresie, bo to dużo prostsze. Po przypłynięciu miałem rozmowę z prezesem stoczni Northman, bo również przyleciał do Las Palmas . Powiedział mi, że na początku dawał mi 50 % szans na sukces. Ale jak zobaczył, jak planowo przygotowujemy jacht i siebie to stwierdził, że tylko losowa sytuacja może sprawić, że się nie uda. Udowodniliśmy, że się da, nawet w takich okolicach jak Przylądek Dobrej Nadziei, chociaż może komfort wtedy nie jest największy.
- Ale może komfort nie jest nam potrzebny?
- Nie jest. Cały czas czerpię radość z pływania. Ale są ludzie, którzy wakacje spędzą w luksusowym hotelu i tacy, którzy mają sześćdziesiątkę na karku i pojadą pod namiot. A komfort bywa iluzoryczny. Ja mam mały jacht, mniej się na nim psuje, mam komfort psychiczny. Na dużym jachcie na przykład pada odsalarka i nagle okazuje się, że na tym dużym jachcie mają mniej wody na głowę niż ja u siebie, bo ja od razu planowałem, że będzie jej mało. Zresztą zabawne, bo wodę przywiozłem ze sobą. Na dziobie wciąż jest ponad 100 litrów wody jeszcze z Polski, a przecież płynąłem z Reunion ponad dwa miesiące i gotowałem, kąpałem się w słodkiej wodzie, w żaden sposób się nie ograniczałem z wodą. Z jedzeniem zresztą też nie.
- A co się je podczas takiego rejsu?
- Trzeba planować zakupy. Głównym daniem był obiad, z dań częściowo wcześniej przygotowanych. Danie mi się powtarzało co 10, 11 dni – pełen komfort. No może tylko taka niewygoda, że ja bardzo lubię świeże pieczywo, masełko, bułeczka, a tu nie było świeżej bagietki. Można próbować piec bułki, ale na małym jachcie to czasochłonne i męczące. Nie ma piekarnika, w garnku to ja może zrobię ze trzy bułki a w kuchni natychmiast się robi gorąco. Więc tylko tego pieczywa mi brakowało. No i pod koniec już trochę był z tym kłopot, chociaż żelazne zapasy miałem jeszcze na dwa miesiące. Ale to już bardzo jednostajne jedzenie. Można jeść bardzo dobrze na małym jachcie i to za niewielkie pieniądze. Ja zakupy robiłem w Australii, w przeliczeniu na złotówki wyszło 1200 zł, starczyło mi to na pięć miesięcy. Życie na morzu jest tańsze niż na lądzie.
- Za parę dni wracasz na łódkę?
- Tak, trochę z Brożką ogarniemy łódkę, parę rzeczy trzeba naprawić – i ruszamy na północ, żeby jak najszybciej dotrzeć na Bałtyk
JACHT: Maxus 22 "Atlantic Puffin"
– długość 6,36 m, szerokość 2,48 m, pow podstawowa żagli, 23 km2,
Wprowadzone modyfikacje:
• masa jachtu 1350kg (balast 500kg)
• wzmocniony maszt, pogrubione olinowanie
• szczelne komory wypornościowe
• możliwość szczelnego zamknięcia jachtu
• dwie płetwy sterowe
• rufowe wyjście ewakuacyjne
• wnętrze: lekka, sklejkowa zabudowa, pochylone koje burtowe, jednopalnikowa kuchenka turystyczna, brak instalacji wodnej (tylko woda w butelkach) i toalety.
STATYSTYKI REJSU:
• pokonana trasa: 28 597 mil,
• średnia prędkość, 4,26 węzłów
• średnie przebiegi dobowe: 101,8 nm,
• godziny w rejsie: 6713 h
• odwiedzone miejsca: Wyspy Kanaryjskie Martynika, Panama, Markizy, Australia, Wyspa Bożego Narodzenia, Reunion
• ilość zużytej wody: 700 l
• przeczytanych książek: 225
2016-03-11 | Autor: Monika Frenkiel
Subskrybuj:
Posty (Atom)